czwartek, 5 marca 2015

Lamiae: Rozdział 3

PIERWSZY WRZEŚNIA



Pierwszy weekend Dagmary w rezydencji babci Genowefy zleciał o wiele za szybko. W poniedziałek i wtorek zajmowała się głównie układaniem rzeczy osobistych i zanim obejrzała się już schodziła ze schodów do kuchni pierwszego września, w środę, ubrana w swój odświętny strój. Na zewnątrz była na tyle ładna pogoda, że miała możliwość założenia kremowej spódnicy, w przeciwnym razie włożyłaby czarne dżinsy. Do zrobionej z koła spódnicy przed kolano zarzuciła na siebie białą koszulę, tę samą, którą mama kupiła jej przed paroma laty. Nie była pewna tylko tego, co założą na siebie jej rówieśnicy (w końcu kanon mody w Warszawie różnił się od standardu w Kielcach), ale szczerze wątpiła, by ubrali się na galowo. Już dawno minęły czasy, gdy nastolatkowie, czy ich rodzice, przykładali zasadniczą wagę do ubioru.
Ona sama jakiś czas temu zadecydowała, że żałobę po matce będzie nosić w sercu i nie będzie reprezentować jej poprzez ubrania, choć do tej pory przy ojcu ubierała ciemne stroje. Robiła to raczej z przekory; nie chciała poruszać tematu żałoby ze swoim tatą, który bez szemrania zakupił sobie zestaw czarnych koszul na każdą okazję. Dzisiaj był więc oficjalnie pierwszy dzień od czasu śmierci Blanki, jej matki, kiedy założyła jasne rzeczy.
Kasper zagwizdał z podziwem jak tylko stanęła w drzwiach kuchni. Sam strój może nie był czymś nad wyraz szykownym, całego uroku dodawały jej upięte z tyłu głowy włosy.
- Wyglądasz jak księżniczka i nawet nie próbuj zaprzeczać – powiedział z uznaniem podchodząc do niej, by wręczyć jej coś do ręki. – Odźwierny przekazuje madam klucz a teraz idzie przekształcić się w szofera – dodał zostawiając na jej dłoni maleńki przedmiot, który służył do otwierania drzwi, połączony ze złoto migoczącym breloczkiem w kształcie kuli ziemskiej.
Jej babcia, zjawiwszy się zaraz po tym, kiedy znikł brunet, spojrzała bez zaskoczenia na jej wciąż nieruchomą rękę zaciskającą lekko klucze. Dagmara ustaliła, że Kasper wręczył jej przedmiot na polecenie Genowefy i jak się w parę sekund potem okazało, miała rację.
- To na wszelki wypadek, choć i tak Kasper na początku obiecał cię odwozić i zabierać spod szkoły.
- Bardzo miło z jego strony – odparła.
- Mam dla ciebie coś jeszcze – zaczęła jej babcia, szukając ręką w kieszeni. Po chwili wyciągnęła z niej srebrny łańcuszek z wielkim szafirem mieniącym się błękitem nieba. Dookoła niego w podwójnym rzędzie porozmieszczane zostały małe brylanty, które wyglądały jakby miały chronić minerał. Oczko szafira wyglądało zjawiskowo, z którejkolwiek strony się go oglądało, wdzięczyło się do oglądającego, ukazując mu paletę swoich odcieni.
- To tanzanit – uświadomiła ją babcia, pokazując ręką na naszyjnik, który Dagmara początkowo wzięła za szafir. – Jest to kamień osób urodzonych w grudniu – dodała, po czym wzruszyła ramionami jakby sama w to nie wierzyła. – Pomyślałam, że może ci się przydać – zakończyła, podając wnuczce prezent.
- Dziękuję – odpowiedziała oniemiała z zachwytu. Był naprawdę piękny, ale Dagmarze przeszło na myśl, iż musiał być również bardzo kosztowny. Już miała nawet poruszyć ten temat, gdy babcia odwróciła się, podchodząc do lodówki.
Zakładając łańcuszek z tanzanitem na szyję, jej wzrok przykuł niewielki napis na odwrocie Amandio Labadeo, jednak babcia nie wyjaśniła znaczenia słów, tylko poczęła krzątać się po kuchni, szykując śniadanie. Dziewczyna schowała podarowane klucze do małej torebki przyszykowanej na dzisiaj. Dopiero jednak kiedy to uczyniła, zauważyła, że nie wzięła nic do pisania, a przecież zwykle w pierwszym dniu wychowawcy przekazywali plan zajęć na dzień następny. Jako, że była nowa nie chciała podpaść na samym początku wyciągając komórkę, by to tam zapisać plan. Dziękując sobie w duchu, że przypomniała sobie o tym jeszcze w domu, pobiegła do drugiej części rezydencji po długopis.
Niestety, z rozkojarzenia pomyliła komnaty; zamiast do swojej wpadła do pokoju naprzeciwko. Od razu poznała błąd, ale nie od razu go naprawiła.
Pomieszczenie musiało należeć do chłopaka, bo oprócz białych ścian całe utrzymane było w ciemnych barwach. Jako, że Kasper był jedynym przedstawicielem płci męskiej, wydedukowała, iż to do niego należał pokój. Zdziwił ją odrobinę dystans, biegnący od jej komnaty do jego – w końcu znajdowały się w bardzo niedalekiej odległości od siebie, jednak czas, w którym odkryła ten fakt nie był odpowiednim do rozmyślań.
Kiedy już miała wychodzić, coś przykuło jej uwagę. Zerknąwszy do tyłu, upewniła się, czy nikt jej nie podgląda. Weszła głębiej do środka, gdzie na hebanowym stoliku z powyginanymi nogami leżało zniszczone zdjęcie. Przedstawiało ono uśmiechniętą, rudowłosą dziewczynę z falującymi włosami, opadającymi na ramiona. Rzecz jasna pozowała fotografowi, ale było w niej tyle naturalności, że wydawało jej się, iż lada moment dziewczyna mrugnie oczami, bądź machnie ręką; że całe jej jestestwo ożyje.
- Miau – Dagmara usłyszała gdzieś koło stóp, przez co mogłaby przysiąc, że podskoczyła w górę ze dwa metry. Jej serce zaczęło dudnić jak oszalałe.
- Krawat – jęknęła słabo. Kot zamiauczał jeszcze raz, nie ruszając się z miejsca, jakby chciał wzbudzić w niej poczucie winy, że naruszyła czyjąś prywatność. – Tak, wiem, nie powinnam była – dodała lekko rumieniąc się. Zła na siebie za to, że zwierzę osiągnęło to co chciało, opuściła pokój, choć z widocznym wahaniem, które nie umknęło uwadze zwierzakowi.
Co się ze mną dzieje? – pomyślała, reflektując swoje myśli, które podążyły ku teorii, jakoby kot był żywym człowiekiem, który celowo ma mieć na nią oko ulegając transformacji w zwierzę.
Gdy ponownie zeszła do kuchni, na stole miała już przygotowane mleko z płatkami, plus rozmaite kanapki. Wolała nie pytać babcię, jakim sposobem udało jej się przyrządzić posiłek tak szybko (w końcu nie było jej tylko parę minut) i zajęła się spożywaniem w ciszy.
Genowefa postawiła przed nią szklankę z gorącą herbatą posyłając jej promienny uśmiech, rozświetlający całą twarz.
- Jeszcze rok i maturalna klasa, kto by pomyślał – zaczęła cmokając pod nosem, przyglądając się wnuczce trochę zbyt natarczywie. Dagmara chrząknęła znacząco, jakby chciała tym zachowaniem zakomunikować babci, że preferowałaby zjeść w spokoju, aniżeli słuchać jej wywodów na temat tego, jak szybko leci czas. – Liceum, w którym będziesz się kształcić ma numer dziewięć. Szkoła nosi nazwę imienia Henryka Dobrzańskiego – oświadczyła jej po chwili. Po zamyślonej twarzy starszej osoby nie został nawet ślad.
- Dobrze, zapamiętam – obiecała cicho szatynka, choć jej myśli wciąż powracały do rudowłosej dziewczyny ze zdjęcia. Zastanowiła się czy babcia wiedziała, kim ona była. Czy siostra Kaspra – choć tak do niego niepodobna? Czy może prędzej jego dziewczyna, a jeśli tak, to czemu o niej nie wspomniał? Czyżby uciekł przed rudowłosą z rodzinnego domu, zaszywając się w rezydencji usytuowanej w samym środku niczego?
- Coś cię martwi – zauważyła kobieta, marszcząc dwumilimetrowe brwi, które na całe szczęście były na tyle jasne, że ich ewidentny brak nie rzucał się bardzo w oczy.
- Raczej interesuje – nie miała zamiaru łgać, skoro już poruszyły zaistniały temat. – Ciekawi mnie rodzina Kaspra. Mówił, że dostał schronienie pod tym dachem, ale ja nieustannie odnoszę wrażenie, że on się tu ukrywa.
Genowefa poprawiła sobie włosy ręką, jakby chciała zamaskować zdumienie wywołane spostrzegawczością wnuczki.
- Nie pytałabyś o to, gdyby coś się nie stało. Pokłóciliście się? Powiedział ci coś? – każde pytanie z osobna było wyzute z emocji. Jedną ręką pieściła swoje włosy, poświęcając maksymalną uwagę kosmykom, a nie wnuczce.
- Nie – Dagmara zaprzeczyła błyskawicznie. – Przez przypadek właśnie zobaczyłam zdjęcie jakiejś rudej dziewczyny w jego pokoju – była pewna, że kobieta zaraz ją upomni, pouczy, że nie należy wchodzić do cudzego pokoju bez pukania, a już tym bardziej, gdy właściciel pomieszczenia znajduje się poza komnatą. Tak by to zrobiła każda matka, ale nic takiego się nie stało. Może dlatego, że Genowefa jej matką nie była, tylko chwilową opiekunką i nie miała obowiązku wpajać zasad wnuczce, jeżeli w jej osądzie nie zrobili tego rodzice. A może po prostu babcia to babcia i kocha wnuczkę bezwarunkowo z całą gamą jej wad.
- Ach tak – rzekła tylko do siebie, by po minucie zwrócić się do niej już z gotową odpowiedzią. Dziewczyna rozważyła ideę, zgodnie z którą zaraz usłyszy kłamstwo, ale do słów babci podchodziła z większą ufnością niż do tych wypowiadanych przez Kaspra.
- Zdjęcie uśmiechniętej rudowłosej, które widziałaś na stole, leży tam cały czas więc i tak byś je wkrótce zobaczyła. Mówiłam mu, żeby je oprawił. Dziewczyna miała na imię Wiktoria i była naprawdę urocza.
- Miała? Była? – Dagmara podchwyciła szybko, wyłapując łapczywie ze zdań najważniejsze, kluczowe słowa.
- Tak, zmarła niecałe dwa lata temu – wyjaśniła ponuro kobieta. Wpatrzyła się w ścianę, jakby chciała pomyśleć nad tym wydarzeniem, ale przeszkodził jej napastliwy głos szatynki.
- Dlaczego zmarła? To była jego dziewczyna? Kasper już tu mieszkał?
- Wydaje mi się, że powinnaś zapytać o to jego samego – odparła wciąż nieobecnym spojrzeniem, ale jak tylko powiodła wzrokiem do zawiedzionych oczu wnuczki, natychmiast zmieniła zdanie, wyjawiając ogródkowo. – Zabił ją mężczyzna. Do dzisiaj jest stworzony tylko jego rysopis. Ciemne oczy, ciemna karnacja, chyba pochodził z Rumunii, nigdy go nie znaleziono. Wiem o tym, bo znałam Wiktorię. Często tu przychodziła i przyprowadzała ze sobą Kaspra. Zaczęli się przyjaźnić w drugiej klasie.
Dagmara pokiwała głową, dając babci znać, że zrozumiała. Rzeczywiście wszystko miało sens – Kasper może wciąż bał się, że i jego mężczyzna będzie chciał zamordować, dlatego ten dom traktował niczym azyl.
- Kiedy zginęła? – zapytała smutnie nie tyle ze względu na dziewczynę, którą i tak nie znała, co z powodu kolegi.
- Trzydziestego pierwszego grudnia, w sylwester dwutysięcznego ósmego roku. Bodajże, to była środa.
- Dwa dni po moich urodzinach – zauważyła Dagmara, na co kobieta pokiwała głową, jakby i ona pomyślała o tym samym. Następnie spojrzała na zegarek, który wskazywał za piętnaście dziewiątą, więc nakazała wnuczce się pośpieszyć. Przekazała jej jeszcze tylko informację w której sali uczniowie mieli spotkać się z wychowawcą (319), a potem pocałowała ją sztywno w czubek głowy na pożegnanie.
Gdy Dagmara dotarła do samochodu silnik już chodził. Wgramoliła się niezdarnie do środka z torebką i żakietem pod pachą, w czasie gdy Kasper zachichotał.
- Właśnie obstawiałem z Krawatem zakłady o to, kiedy przyjdziesz... – rzucił wzrok na tylnie siedzenie, na którym tak jak kilka dni temu rozgościł się czarny kot.
- Ha, ha, ha – warknęła z ironią, zatrzaskując za sobą drzwi. – A nie rozważałeś przypadkiem, żeby mu dać poprowadzić? – kontynuowała, kwitując, że Krawat był chyba jedynym żyjącym na kuli ziemskiej kotem, który naprawdę lubił podróżowanie autem.
- No coś ty – obraził się, zapalając światła i równocześnie wciskając gaz. – Nie dosięga do pedałów – zażartował.
Jazda samochodem do jej szkoły trwała od jakiś dziesięciu do piętnastu minut. Przez cały ten czas Dagmara nie odzywała się, aż Kasper wyraził swoje obiekcje, czy aby nie pochorowała się z nadmiaru emocji, ale kiedy szatynka zapewniła go, że nic jej nie jest, tylko trochę stresuje się, dał jej spokój. Co prawda trochę naciągnęła fakty, stres bowiem nie dokuczał jej tak bardzo, co świadomość tego, że chłopak koło niej dwa lata temu przeżył śmierć kogoś bliskiego. Dokładnie tak jak ona, z tą tylko różnicą, że ona po śmierci matki zmuszona była rozmawiać z wieloma ludźmi, począwszy od psychologa, skończywszy na księdzu. Kasper był dużo bardziej skryty i nie była pewna czy zgodziłby się opowiedzieć komukolwiek o swojej stracie. Może dlatego tak bardzo dopasował się charakterem do jej babci; Genowefa – jak już to oceniła – także nie przepadała za okazywaniem uczuć.
Patrzyła na mijające za oknem kolejne obrazy, jednak jej wzrok był pusty i nieobecny. Mieszkając całe życie w stolicy, nigdy nie znała osoby młodej, która została zamordowana. Zastanawiała się nad motywem, bo przecież musiał jakiś być – gwałt, kradzież? Ale jeżeli Wiktoria nie została zgwałcona czy obrabowana, to wszystko nie miało sensu. Morderstwa zwykle bywają zaplanowane, a nawet jeśli nie, to bywają wynikiem kłótni, nieporozumień lub spięć.
- Jesteśmy na miejscu – powiedział Kasper, gdy dojechali do kremowego budynku z dużym szyldem rzymskiej dziewiątki, pod którym kręciło się kilkunastu nastolatków. Z satysfakcją odnotowała, że nie będzie wyróżniać się spośród tłumu.
- Poczekasz tu? Proszę. To nie powinno trwać długo – złożyła błagalnie ręce, na co chłopak zrobił urażoną minę.
- No wiesz co… Nie ma nic za darmo. Chyba będziesz musiała wymieniać Krawatowi kuwetę… Jeśli tak, jestem do dyspozycji. Mówisz czekać, to będę czekał – uśmiechnęła się do niego w geście podziękowania, po czym obejrzała się za ramię w kierunku kota, jakby i jemu chciała w ten sposób podziękować.
- Umowa stoi – odrzekła, a następnie wyszła z pojazdu wdychając świeże, letnie powietrze.
Wymienianie kuwety to nic strasznego – dodała otuchy samej sobie, choć w głębi ducha liczyła, że nie mówił poważnie.
Jej szkoła nie była jakimś gmachem niekończących się pięter i schodów. Właściwie każda sala była uporządkowana w odpowiednim spisie, toteż spodziewała się, że nie będzie miała problemu ze znalezieniem klasy. Kłopot pojawił się tylko, gdy miała znaleźć salę gimnastyczną, na której o równej dziewiątej dyrektor szkoły miał wygłosić przemowę. Jako, że było parę minut po równej godzinie i praktycznie wszyscy uczniowie byli już w wyznaczonym miejscu, postanowiła, że zamiast szukać sali gimnastycznej, rozejrzy się prędzej za przydzieloną klasie „2c” salą.
Niestety to co z początku wzięła za łatwe, okazało się diabelnie trudne. Klasy nie były segregowane według liczb, w przeciwnym razie po 317 powinna być sala 318, a nie 325. Musiały mieć one więc jakąś inną „hierarchię”, taką jak przykładowo na całym drugim piętrze znajdowały się sale, w których nastolatkowie uczyliby się przedmiotów ścisłych czy tylko humanistycznych.
Każde piętro było umalowane na inny kolor, co ułatwiało jej orientację w terenie. Dzięki temu pamięciowo zapamiętała, że parter był w podziemiach i jako jedyny miał pozostawione białe ściany. Pierwsze piętro było pomalowane całe w odcieniu żółci, drugie miało natomiast jasnoniebieski kolor, trzecie piętro – morelowy. Na samej górze były jeszcze dwie klasy, które mogły być zarówno pracowniami laboratoryjnymi, pomieszczeniami komputerowymi, jak i zwyczajnie salami religijnymi, czy też etycznymi.
Po całej stercie niepowodzeń i porażek natknęła się również na łazienkę, w której największym plusem było olbrzymie lustro, wiszące na ścianie. Dobrze pamiętała jak bardzo żałowała, że w jej poprzedniej szkole malutkie lustra tłukły się notorycznie przez pijane dziewczęta, bądź ich tak samo „trzeźwych” kolegów.
Kiedy wyszła z łazienki po małym zwiedzaniu szkoły, zobaczyła na końcu korytarza dwóch uczniów. O ile nie była pewna, czy kiedykolwiek widziała grubszego z nich, drugi – blondyn, stojący do niej profilem, był tym, którego zobaczyła dwukrotnie w dniu swojego przyjazdu, jeszcze zanim spotkała się z babcią.
Chłopcy stali swobodnie, w ogóle nie przejmując się faktem, że powinni znajdować się na sali gimnastycznej jak każdy porządny uczeń. Dagmara poczuła jakieś sensacje w żołądku i bynajmniej nie miało to nic wspólnego z tym, że wszyscy troje łamali regulamin szkolny, nakazujący udanie się na przemówienie dyrektora. Balansowała pomiędzy odejściem, a zapytaniem ich o salę numer 319.
Blondyn był ubrany cały na czarno, przeciwnie do swojego kolegi, który miał dosyć jasne spodnie, białą koszulę i tylko czarne, potraktowane żelem włosy. Wyglądali bardzo różnie, niczym dzień i noc, niczym anioł i demon. Byli tak niepodobni do siebie, że chociażby fakt, iż się znali i ze sobą dyskutowali krzyczał o pomstę do nieba. 
Ostatecznie wycofała się cicho z korytarza, po czym zeszła po schodach, wracając na pierwsze piętro. Już miała ponownie wziąć się za szukanie klasy, gdy dostrzegła przed sobą pożądaną przez siebie salę. Z radości omal nie odtańczyła lambady na środku korytarza, co koniec końców i tak nikt nie zauważyłby.
Poczekała jeszcze jakieś pięć minut. Usłyszała podniesione głosy dochodzące z parteru, a w chwilę później dostrzegła pierwsze osoby przystające gdzieś obok. Czuła się dosyć nieswojo wśród tej młodzieży, która dobrze znała się po roku wspólnej nauki. Opowiadali sobie wrażenia po wakacjach, zapewne nie spodziewając się nowej koleżanki w grupie. Kątem oka spoglądała na uczniów kontemplując nad tym, który z nich okaże się pierwszy wyciągnąć do niej rękę, a który spróbuje wbić nóż w plecy. Ryża dziewczyna o bladej karnacji zaczęła obgadywać ją z koleżanką, myląc zapewne z pierwszoroczniakiem, który pomieszał klasy, a stojąca niedaleko niej blondynka z krótko obciętymi, sterczącymi włosami przyglądała jej się z ciekawością. Jakiś gruby chłopak omal niechcący nie nadepnął na nogę, a przechodzący obok ciemny blondyn w okularach celowo ją popchnął, gdy nie zareagowała na zduszone: „przepraszam, możesz się przesunąć?”
Stała na tyle blisko drzwi, że gdy tylko pojawiła się wychowawczyni i otworzyła klasę była jedną z pierwszych osób, które weszły do środka.
Część z chłopców była na tyle kulturalna, aby puścić przodem dziewczęta, niestety była to mniejsza część, toteż zaraz poczuła męskie przepychanki za sobą.
Klasa była duża z dwoma rzędami stolików, po prawej i po lewej. Ławki zostały porozmieszczane po dwóch stronach, więc od razu obrała tę lewą, siadając na samym brzegu. Na całe szczęście stoliki były przysunięte do siebie, tak, że w jednym rzędzie mogło siedzieć aż czworo uczniów. Niestety, Dagmara nie wzięła pod uwagę faktu, iż uczniowie mieli jeszcze przed wakacjami pozajmowane miejsca po prawej stronie i jak się okazało była jedyną osobą, która siedziała w lewym rzędzie. Przed nią i za nią pozostały wolne miejsca. Klasa nie liczyła tak wielu uczniów jak przypuszczała.
Miała wrażenie, jakby każde spojrzenie było skierowane w tym momencie na nią za podobną niesubordynację jak odizolowanie się od społeczności grupy. Przez parę niemiłosiernie długich sekund myślała nawet czy nie przesiąść się gdzie indziej, ale w końcu nie zmodyfikowała swojego wyboru.
- Widzę, że dużo osób olało sobie dzisiejszy dzień – przemówiła kwaśno nauczycielka. Pomimo tego, że była młoda emanowało od niej surowością. Czerwona szminka, którą pomalowała usta, podkreślała jej śnieżnobiałe, zapewne wybielone zęby.
Dagmara podniosła do góry głowę – nie takie zdanie oczekiwała usłyszeć na samym początku, nie mówiąc już o tym, że zupełnie nie przystało je wypowiadać osobie, która powinna świecić przykładem dobrego zachowania i manier.
- Pewnie, inni mogą przekazać plan… - dodała do siebie kobieta, wzbijając oczy ku niebu, a następnie ostentacyjnie odwróciła się w stronę tablicy. Już brała do ręki przerobioną na cele szkoły skałę wapienną, zwaną kredą, gdy drzwi do klasy ponownie otworzyły się i dwójka nowych chłopców weszła do środka. Teraz to oni stali się głównym ośrodkiem zainteresowania.
Nawet Dagmara zajęła się na moment czymś innym niż swoje upokorzenie, albowiem czarnowłosego i blondyna znała ciut bardziej niż pozostałą część klasy. Znała jak znała, widziała ich raptem odpowiednio jeden i trzy razy w życiu, ale przynajmniej nie byli jej zupełnie obcy i wybrali jakimś cudem „jej” lewy rząd do siedzenia. Może tamten był zbyt tłoczny… Oczywiście nie przeciskali się, by usiąść koło niej, tylko zajęli miejsca za nią, ale chociaż nie siedziała już dłużej sama po jednej stronie sali.
- Alan, może mam ci na jutro budzik kupić, co ty na to? – zapytała wyraźnie nauczycielka zaczepliwym tonem głosu, który poruszyłby nawet zmarłego.
- Jeżeli to sprawi pani przyjemność – odparł chłopak wzruszając ramionami. Dokładnie wiedziała, że był to blondyn, nawet mimo tego, że się nie odwracała; wręcz czuła jego oddech na swojej skórze. Jego głos był dźwięczny, słowa, które wymówił brzmiały jak poezja. Powiedział to tak zwyczajnie, iż nawet nie zrozumiała, że mówił z drwiną. Dopiero kiedy klasa (która widocznie znała go ciut lepiej i dłużej niż ona) wybuchnęła śmiechem pojęła swój błąd, a jej zdezorientowanie sięgnęło zenitu, gdy dodał figlarnie: – Może mnie też pani sama obudzić, wie pani gdzie mieszkam – celowo użył zbyt wielu pani.
Szatynka otworzyła lekko usta z powodu tego, co usłyszała i reakcji wychowawczyni „2c”. W Warszawie za zachowanie ucznia, który niewątpliwie ubliżał nauczycielowi trafiało się na dywanik do dyrektora, a tutaj nauczycielka tylko spłonęła teatralnie czerwienią i aby całkowicie nie stracić posłuchu i twarzy odwróciła się pośpiesznie bazgrając plan na tablicy. Jej policzki niewiele różniły się teraz od krwistej szminki.
Mogłaby sobie rękę uciąć, że chłopak za nią prychnął z politowaniem, kiedy klasa znów rozległa w niekontrolowanym rechocie, w którym przodowały dziewczęta, tak jakby to one głównie nie lubiły wychowawczyni i w pełni rozumiały niechęć Alana do młodej kobiety.
Dagmara była targana sprzecznymi uczuciami. Wstrząsnęły nią słowa chłopaka, bo nie mogła zrozumieć jak to możliwe, że z ust tak pięknego, doskonałego chłopaka mogły wydobyć się te podłe słowa. Czegóż takiego złego mogła dopuścić się nauczycielka, by za to ośmieszyć ją przed całą klasą?
I wtedy do niej dotarło. Może on wcale nie był tak czysty jak to sobie ubzdurała? Może tylko wyobraziła sobie ideał, który przecież nie istnieje? Rozczarowanie, z którym zetknęła się spowodowało niemal fizyczny ból. Poczuła cząstkę nienawiści do chłopaka siedzącego za nią, za zawód, który jej przysporzył. Obiecała sobie nigdy więcej nie nazwać go aniołem, tłumacząc to sobie odpowiednią karą nałożoną za to, co zrobił tej w gruncie rzeczy niewinnej kobiecie. 

7 komentarzy:

  1. Kim jest ten Alan? Mam wiele pytań, więc dodawaj szybciutko następny rozdział.

    Dosyć szybko przeczytałam dwa opowiadania i nie mogę się zdecydować, które jest lepsze, oba mnie zaciekawiły. :)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Następny rozdział pojawi się w przyszłym tygodniu.
    Alan jest jedną z głównych postaci, będziecie go poznawać wraz z Dagmarą.
    Dziękuję za komentarz, sama pewnie wiesz, jak bardzo to motywuje :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja już wiem, że Alan będzie moim ulubieńcem - nie licząc Krawata, oczywiście, kociak ma coś w sobie :)
    W rozdziale znalazło się bardzo fajne nawiązanie do nazwy bloga - już wyobrażam sobie ten łańcuszek z napisem Amandio Labadeo.
    To opowiadanie jest mom ulubionym :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem już z Tobą od dłuższego czasu. Zaczęło się oczywiście od tematyki potterowskiej. Uważam, że mamy się czym chwalić mając Twój dorobek w swojej kolekcji. To kawał dobrej roboty. :) Oby dwa obecne opowiadania są wciągające. Oczywiście chciałabym czytać więcej i częściej.
    Taka drobna uwaga. Kamień to tanzanit, bez tego 'r' w środku. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam,
      dziękuję za ciepłe słowa :) Oczywiście, mój błąd z kamieniem, już poprawiam.

      Usuń
  5. Alan jest bezczelny, ale dzięki temu barwny i ciekawy. Ja nie popieram takiego zachowania jakie on objawił przy całej klasie, ale cóż... takie mamy czasy i taką mamy młodzież (bywają wyjątki). Na jego obronę dodam, że nauczycielka też nie zachowała się dobrze używając słowa "olała" czy "olali" , nie pamiętam już dobrze, którego z tych słów użyła.
    Zaciekawiła mnie Wiktoria. To ta sama Wiktoria z prologu, prawda? Ona wiedziała, że umrze, pisała pamiętnik od dnia, w którym się tego dowiedziała aż do dnia swojej śmierci. Ciekawi mnie czy Dagmara znajdzie ten pamiętnik i w czym posiadaniu on jest teraz.
    Z babką Genowefą jest coś nie tak. Czyżby to była jakaś sekta? Te medaliki, breloczki... coś mi tu nie gra.
    Krawat by poprowadził, gdyby sięgał do pedałów xD - Padłem przy tym fragmencie. Lubię tego kuweciarza, bystrzak z niego.
    Pozdrawiam i tak jak obiecałem dziś nadrobię ile się tylko da, bo lubię być na bieżąco.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytając wszystko już się dowiedziałeś - tak, to ta sama Wiktoria, tak, Dagmara będzie w posiadaniu pamiętnika :)
      To nie będzie sekta.

      Usuń